piątek, 11 listopada 2016

Jof Di Montasio(2754m n.p.m.) + Hochstuhl(2237m n.p.m.)


W składzie Ja – Catty – Rajli – Daro ruszamy w okolice Włoskiego Udine w piątek wieczorem. Na miejsce udaje się nam dotrzeć około 2 w nocy. Na miejscu pakujemy się do śpiworów i kładziemy się pod rozgwieżdżonym niebem. Leżę jeszcze z dobre 20 minut oglądając drogę mleczną i spadające gwiazdy. Budzę się około 5 na wschód słońca robiąc kilka zdjęć i wracam do śpiwora.



W końcu około 7 zabieramy się za pakowanie i śniadanie. Dzisiejszy cel to Jof Di Montasio(2754m n.p.m.) lub inaczej Montaz. Ruszamy doliną w kierunku pobliskiego schroniska. Na niebie lampa. Okoliczne szczyty w tym mur Wielkiego Kanina robi wrażenie. Skracamy drogę idąc przez wydeptaną w łąkach ścieżkę. Mijamy po około 30 minutach schronisko i ruszamy w kierunku Jofa jedną wielką łąką, nad którą góruje szczyt. Początkowo trawersujemy całe zbocze powoli zdobywając wysokość. Po około pół godziny szlak staje się bardziej stromy a w okolicach szczytu zaczynają pojawiać się chmury.


Docieramy pod Ścianę skąd widoki są zabójcze. Robimy krótką przerwę i ruszamy po piargach w kierunku początku szlaku wysokogórskiego. Na głowy kaski i ruszamy w górę. Szlak stromy, ale w miarę wiadomo którędy iść. Zaczynamy spotykać pojedyncze kozice, które za nic robią sobie nasze towarzystwo. Plusem naszego dość późnego wyjścia jest brak ludzi, którzy są dużo przed nami a nasze tempo również nie jest zbyt szybkie, ponieważ cały dzisiejszy dzień mamy poświęcony tylko na wejście na szczyt i zejście do samochodu gdzie planujemy biwak. W końcu po około 1h wspinania się w górę docieramy pod najbardziej znaną drabinę a mianowicie drabinę Pipana. To 60 metrowa drabina zrobiona ze stalowych lin, która buja się pod  nogami. Na drabinie widzimy mały zator. Dużo ludzi schodzi ze szczytu, więc rozsiadamy się na kamieniach i spokojnie czekamy na swoją kolej.



Po około 15 minutach nadchodzi nasza kolej i ruszamy do góry. Dookoła mamy jedno mleko, więc po chwili nie widać ani tego, co przed nami a tego, co pod nami. W końcu wychodzimy na półkę skalną i zmierzamy w kierunku grani. Razem z Darkiem idziemy trochę szybciej, więc zostawiamy z tyłu Rajliego z Catty. Po kilkunastu minutach docieramy na szczyt gdzie nie widać zupełnie nic. Jest kilka osób, ale po za tym zupełna cisza. Zarządzamy godzinną przerwę licząc na jakiekolwiek przejaśnienie. Ludzie się zmywają i po około 20 minutach zostajemy zupełnie sami. Wykorzystujemy pojawiającą się okazję i w momencie, gdy pojawia się słońce robimy grupowe zdjęcie.





Catty układa się do snu a ja czekam w skupieniu na chwilę słońca i widoki. Udaje mi się ustrzelić kilka ciekawych kadrów, z czego bardzo się cieszę. Zaczynamy schodzić a widoczność się poprawia. Schodzimy z drabiny i jeszcze trochę niżej do dużej półki skalnej gdzie widzę ciekawą skałkę, na którą postanawiam się wspiąć. Widoki przy popołudniowym słońcu robią wrażenie. Wszystko jest pomarańczowo żółte. Nawet trawa wygląda jakby się paliła. Towarzystwo zwierząt w tym dniu jest po prostu niesamowite. Prócz Koziorożców jest mnóstwo świstaków. Co jakiś czas schodząc widać jak uciekają falując w trawie. Rozsiadamy się na łące i podziwiamy widoki.



Zbliżający się wieczór zmusza nas do zejścia. Docieramy do schroniska gdzie weryfikujemy plany. Jutro ma padać, więc szukamy alternatywnego szczytu dla Kanina i podejmujemy decyzję żeby jechać na Hochstuhl oddalony o kilkadziesiąt kilometrów gdzie wg. prognoz ma być lampa. Schodzimy do auta podziwiając zachodzące słońce i robiąc liczne zdjęcia.




Rozbijamy obóz. Siedzimy gadamy i w końcu wszyscy padamy jak muchy. W nocy burza, jednak pogoda nad ranem się klaruje. 

Niedziela

Wstaję koło 5 zimno jak diabli. Robię kilka zdjęć wschodzącego słońca i czekam jeszcze chwilę. W końcu budzik daje znać, że wybiła godzina pobudki. Daję reszcie jeszcze 5 minut głośno postuluje, że pora wstać. W końcu wytaczają się z namiotów i ruszamy samochodem około 70 km w kierunku Hochstuhla. Lądujemy w Austrii w znanej mi już dolinie. Dojazd jest dość ciekawy i trzeba jechać ostrożnie żeby nie zaryć podwoziem o drogę. Rozkładamy się na parkingu gdzie zjadamy śniadanko i w drogę. Musimy dojść na koniec doliny pod naprawdę ładną 600 metrową ścianę Hochstuhl. Docieramy tam po około godzinie. Zakładamy cały szpej i ruszamy w górę. Trudność ferraty to B/C.



Od razu pniemy się mocno do góry po klamrach i drabinkach. Chwilę później trawersujemy płytę i znów stromo w górę. Ogólnie ferrata to połączenie via ferraty i normalnego szlaku, ponieważ nie wszędzie znajduje się pomocnicza stalowa lina. Idzie nam dość gładko i przyjemnie. Pokonujemy 3 większe turnie i po około 2h docieramy do ostatniego żlebu. Usadawiamy się na wysokiej półce trochę powyżej ferraty i podziwiamy dzisiejsze widoki. Robimy pamiątkowe zdjęcie i ruszamy dalej w kierunku szczytu, na którym meldujemy się po nie całych 20 minutach. Tam trochę dłuższa przerwa. Trochę zdjęć i ruszamy w dół.






Zejście w dół doliny jest naprawdę czujne. Góra jest mocno podcięta i wszystko sypie się z pod nóg. Gdy udaje nam się minąć ten krótki, ale wyczerpujący moment oddycham z ulgą. Po około godzinie od szczytu lądujemy w schronisku. Schronisko, które pamiętam z przed 2 lat zmieniło się nie do poznania. Zostało dobudowane piętro i skrzydło. Brak leżaczków, na których dwa lata wcześniej odsypiałem trudy gór. Zostajemy w schronisku jakieś 40 minut i ruszamy do samochodu. W tym momencie zaczyna pada deszcz. Pogoda wytrzymała idealnie. W końcu docieramy do samochodu pakujemy graty i ruszamy w długą drogę do Polski.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz